Nieszczęśliwy i znudzony swoim bytem Lucyfer Morningstar porzuca funkcję Władcy Piekieł, po czym udaje się do Los Angeles, gdzie zostaje właścicielem luksusowego klubu nocnego.
Diabelsko ironiczny i uwodzicielski Lucyfer Morningstar pracuje jako konsultant policyjny u boku inteligentnej i rezolutnej pani Detektyw Decker. I od kilku lat usiłuje zrozumieć, co tak naprawdę do niej czuje.
Poznajemy bliżej najbardziej dysfunkcyjną familię we wszechświecie. Lucyfer straumatyzowany ciągłą nieobecnością i brakiem miłości ze strony Ojca nie potrafi wyznać kobiecie magicznego „kocham cię”.
Nie potrafi tego oznajmić synom również sam Bóg, a jaw wychodzą powoli wszystkie niewypowiedziane przez lata smutki i żale. Nic dziwnego, że ich wieczerza przypomina polską wigilię – niewinny smalltalk kończy się słowną przepychanką, wino leje się strumieniami, a połowa biesiadników wychodzi po angielsku.
Wezwijcie psychoanalityka! Skomplikowana więź z ojcem zaburza wszelkie relacje, jakie Diabeł usiłuje nawiązać na Ziemi, a w kolejce po miłość patriarchy ustawiają się również bracia Lucyfera – Amenadiel oraz Michael.
Ta freudowska pogadanka o podświadomym wpływie dzieciństwa na kondycję psychiczną dorosłego człowieka okazuje się w sumie zabawnym paradoksem.
Bo jak dowiadujemy się z serialu – aniołowie dzieciństwa nie posiadali, a Bóg stworzył ich od razu w pełnej, dorosłej postaci.
W serialu wybrzmiewa też wątek wyścigu szczurów o boską posadę.
Odcinki zaskakują ciekawym gatunkowym miksem – nie brakuje musicalu z przewijającym się wątkiem kryminalnym, elementów ckliwego romansu, groteskowego humoru rodem z czarnej komedii czy melodramatycznych momentów roztrzaskujących serce w drobny mak.
Obok niemal doszczętnie wyeksploatowanego numeru Queen „Another one bites the dust” oryginalnie wypada utwór „I had a dream”, znany bardzo dobrze z oscarowego wykonania Anne Hathaway. Wzruszającą pieśń śpiewa duet Lucyfer & Bóg, których występ – mimo patosu i komizmu – tworzy piękną, metaforyczną klamrę dla skomplikowanej relacji ojciec-syn.